W
gruncie rzeczy podobała się jej ta beznadziejność, która w niej tkwiła.
Przynajmniej miała czym zająć głowę pustymi jak dwie złączone półkule
magdeburskie, nocami. Uśmiechała się, mimo, że nie miała teraz ani nastroju,
ani powodu. Ten rodzaj beznadziejności, kiedy zostaje ci jedynie głupie
uśmiechanie się do ścian. Doskonale pamiętała każdą chwilę, każdą chwilą żyła.
Poznanie się, pierwsze wypite piwo, pierwszy taniec, aż w końcu doszło do
pocałunku. Niejednego tamtej nocy. I ciągnęło się to w niezliczoną ilość
wspólnie spędzonych, pełnych namiętności nocy.
Zdecydowała się na spacer. I tak nie miała nic lepszego do
roboty. Po drodze wstąpiła do sklepu monopolowego. „Sobieskiego i viceroy’e
czerwone poproszę” – powiedziała. Zanim jednak wyszła ze sklepu wzięła jeszcze
cos bezalkoholowego. „Park jest świetnym miejscem, wręcz doskonałym. Godzina
dwunasta, brak żywych dusz, tylko nocne pijaczki co jakiś czas idące krokiem
węża. W sumie też bym tak mogła, też tak chcę.” – prowadziła monolog w myślach.
Pół soku wylała, resztę ładnie zmieszała
„To będzie piękna
noc. Wieczór wysublimowanej rozkoszy – mieliśmy w zwyczaju mawiać. Chodźmy się
kochać – powiedziałeś, a ja nie dałam po sobie poznać, że robiłam to z Tobą w
myślach każdej nocy. Serca biły niczym bębny voo-doo, nikt nie mógł ich
uciszyć. Nasz pierwszy nie-pierwszy raz. Alkohol łagodnie szumiał nam w głowie,
wzmacniając doznania. Byliśmy kochankami, a naszym swatem był Wielki Gatsby.
Nie mogłam złapać swobodnego oddechu. Wszystko było nasze. Byliśmy parą królewską
tej ziemi i wszystko było zrobione dla nas. Niebo na wyciągnięcie ręki –
łapczywie je połykaliśmy, z każdą chwilą coraz bardziej, więcej, mocniej, aż
wreszcie go zabrakło i nadeszło piekło. I je też pochłonęliśmy. Już nic nie
było wysublimowane. Zżeraliśmy się wzrokiem i nie było to pożądanie.
Przedawkowaliśmy siebie i to nas zabiło. Boleśniejsze od śmierci jest właśnie
zakochanie.”