Usłyszałam niedawno od nowo poznanej osoby makabryczną prawdę. Siedzieliśmy na przeciwko siebie, z początku nawet można było to nazwać konwersacją, a później to on mówił, a ja nie potrafiłam nawet spojrzeć mu w twarz. Zabrał mi zdolność do wypowiadania się, bo wszystko, co do tamtej pory powiedziałam było fałszywe i on to wiedział. Cholera jasna, tak bardzo mnie przejrzał. Widział, jak krążę w koło tematu, starając się mówić o niczym, bo wszystkiego nigdy nie potrafiłam powiedzieć. Nakazał mi nauczyć się mówić, od początku, jak niemowlę, bo zapomniałam jak to jest mówić naprawdę. W ciągu jednej godziny uświadomił mi jak bardzo skryta jestem. Jak bardzo niepewna. Kazał mi mówić o czymś, czego nie znoszę, co ukrywam. Kazał mi mówić o sobie. Nie o innych. Tak bardzo źle się czuję z myśleniem o sobie. Dawno tego nie robiłam. Tak wiele dowiedziałam się o własnej osobie, że przez moment nie wiedziałam kim naprawdę jestem, jak źle o sobie myślę.
I stało się jasne, co źle zrobiłam.
Nie mówiłam wszystkiego.
Minął tydzień. Tydzień od kiedy nic mi nie pomaga w funkcjonowaniu. Nie mam pojęcia czy dam radę tak już do końca, ale staram się. Nie chcę już wracać do sięgania co rano po tabletki. Naprawdę się staram. Jest trochę tak, jakbym cofnęła się w czasie o dwa lata. Chociaż może cofam się o 22 lata. Z tą myślą akurat wszystko jest w porządku. Ale na koniec każda z myśli schodzi ku jednemu.